
John Fenn
Tłum.: Tomasz S.
Ostatnim razem przyjrzeliśmy się bogatemu młodzieńcowi i jego wewnętrznym zmaganiom z wiarą rodziców, kulturą i osobistymi wartościami. Dzisiaj o Synu marnotrawnym, który także „zdekonstruował swoją wiarę” i o tym, jak modlić się za tych, którzy czynią to samo.
W Łuk. 15:11-32 Jezus przytacza historię syna marnotrawnego jako część większej nauki, którą można znaleźć w pierwszych 10 wersetach tego rozdziału, gdzie jest mowa o 100 owcach, gdzie jedna się gubi i zostaje oddzielona od stada, a także o kobiecie, która mając 10 monet jedną gubi i przeszukuje cały swój dom, aby ją znaleźć. Tak więc ustanawia tu cały kontekst – syn marnotrawny to zagubiona moneta i zagubiona owca.
Nieszczęśliwy syn
Widzimy tu człowieka, który ma dwóch synów. Młodszy z nich prosi o swoje dziedzictwo, aby mógł wyjść i rozpocząć własne życie. W starożytnym Izraelu najstarszy syn otrzymywał podwójną część dziedzictwa. (Pwt 21:15-17)
Fakt, że młodszy brat chce teraz swoich pieniędzy, aby mógł wyjść i zacząć własne życie mówi nam, że nie chce, aby starszy brat stał się jego szefem. Gdy dorastał, jego starszy brat był przygotowywany do przejęcia rodzinnego biznesu i majątku. Wiedział, że otrzyma jedynie połowę tego, co jego brat miał otrzymać po śmierci ojca. Chciał się z tego wydostać i to już. Ojciec uczynił to, o co go poprosił, być może rozumiejąc jego potrzebę wykazania się, ale na pewno był zasmucony tym, że syn odchodzi z rodzinnego interesu.
Ilu młodych ludzi (im jestem starszy, tym bardziej definiuję młodych ludzi jako osoby poniżej 40 roku życia 🙂 ) zastanawia się dziś nad swoim wychowaniem i podejmuje decyzję, że nie może dalej tak żyć? Chcą się wydostać i to właśnie zrobił ten młody człowiek. Ilu młodych ludzi odkryło, że zorganizowana religia jest dławiąca, ograniczająca i pozbawiona relacji? Ilu młodych robi podobnie – mówi „nie mogę już tego dłużej robić” i odchodzi?
Wyniki pokazują, że potrzebował on jednak takiej struktury rodziny
Z Łuk. 15:13-16 dowiadujemy się, że wyjechał do innego kraju i tam przepuścił swoje pieniądze na „rozpustne życie”. W tym miejscu otrzymuje imię „syn marnotrawny”. Słowo „marnotrawny” to po łacinie „rozrzutny” i oznacza prowadzenie życia w sposób, który jest marnotrawstwem. Odnosi się do ekstrawaganckiego stylu życia ponad stan.
W wersetach 14-16 dowiadujemy się, że na ziemi panował głód i musiał poszukać pracy. Dostał najniższą dostępną pracę – karmienie świń, które były nieczyste dla porządnego, żydowskiego chłopca, takiego jak on. Znalazł się na samym dnie. W wersecie 17 powiedziano nam, że znalazłszy się w tym miejscu, będąc głodny, „wejrzał w siebie”.
W Grece czyta się to „aczkolwiek, przegadał sam z sobą i powiedział…”. W końcu odbył szczerą rozmowę z samym sobą w kwestii własnej sytuacji. Werset 17 pokazuje, że stoczywszy wewnętrzną walkę mówi sobie, że pamięta przecież, że nawet słudzy w domu jego ojca mieli dużo jedzenia, podczas gdy on cierpi głód. Był głodny. Świnie jadły, a on nie on. Nie miał środków, nie miał przyjaciół – został całkiem sam. Musiał znaleźć się w tym miejscu, by móc wejrzeć w siebie i uczciwie ocenić własne życie, wiarę i rodzinne relacje.
Było mu to potrzebne
W końcu odbył rozmowę sam ze sobą, którą to powinien był przeprowadzić zanim jeszcze w ogóle pomyślał o opuszczeniu domu. Gdyby miał wiarę w Pana w sytuacji, gdy jego starszy brat zostaje jego szefem i jest dwa razy bogatszy, to Pan rozwinąłby jego charakter i pobłogosławiłby w przyszłości. Jednak nie docenił tego, co miał – wartości stabilnego życia. Nie cenił własnej rodziny, swojej wiary ani wartości wychowania. Teraz uświadomił sobie to wszystko gdy zobaczył, że nawet świnie jedzą lepiej niż on.
Rozmyślając nad tym wszystkim opracowuje plan. To bardzo ważne. Postanowił, że wróci do ojca, ukorzy się i po prostu poprosi o pracę gdzieś w jego posiadłości. Ci, którzy dekonstruują swoją wiarę, w pewnym momencie zaczną ją ponownie rekonstruować, tak jak stało się w przypadku młodzieńca. Przemyślają plan powrotu.
Młodzieniec musiał przemyśleć to, co na początku było powodem złości i poczucia niesprawiedliwości – że wiara jego rodziny oznaczała, że jego brat dostanie dwa razy większy majątek i że stanie się też jego szefem. Musiało być mu bardzo trudno pogodzić się z całą sytuacją, ale musiał to w sobie przetworzyć. Musiał zrobić to sam, z dala od swej wiary, ojca, brata i tego, jaką widział z nimi przyszłość.
Wiemy, jak to się skończyło
Wrócił. Gdy jego ojciec zobaczył go w oddali, podbiegł do niego, urządził wspaniałe przyjęcie, a starszy syn obraził się. Dla nas najważniejsze jest to, że młodzieniec wrócił.
Musimy pozwolić tym, których kochamy, a którzy obecnie dekonstruują swoją wiarę, aby kontynuowali swój proces. Nie są jednak pozostawieni samym sobie. Nasiono w nich zasiane jest niezniszczalne. Bóg jest Duchem i w niewidzialnej sferze ich ducha mocuje się z nimi. A to może zająć lata.
Gal. 4: 19 mówi słowa Pawła: „dzieci moje, znowu w boleści was rodzę, dopóki Chrystus nie będzie ukształtowany w was”. Paweł wstawia się za nimi, bo Chrystus (wciąż) jest w nich kształtowany.
Modlitwy Pawła za Efezjan (3:15-20 i 1:17-20) dotyczyły ich wewnętrznego człowieka, którego nikt oprócz Ojca nie widzi. Aby Ojciec przez Swego Ducha umocnił ich i dał objawienie niezgłębionej miłości Chrystusa i aby dał im Ducha Mądrości i Objawienia ku poznaniu Jego, aby poznali miłość Chrystusa, która przewyższa wszelkie poznanie. To jest potężne. W ten sposób musimy modlić się za tych, którzy „dekonstruują” własną wiarę.
Może w tej chwili niszczą swą wiarę, własne wychowanie czy też zżymają się na niesprawiedliwe życie, jednak Ojciec wciąż tam jest, radząc sobie z nimi poprzez Swą łaskę i miłosierdzie, pokazując im rzeczy, pomagając poradzić sobie z błędami i krzywdami, których doświadczyli. Stara się odbudować ich wiarę, krok po kroku, w kierunku przyszłego powrotu i pojednania.. A kiedy ten dzień nadejdzie, jak na powyższym przykładzie, zapanuje wielka radość.
Bóg jest wierny. Módlcie się o nich zgodnie z powyższymi modlitwami, gdy tylko On was do tego pobudza i patrzcie, jak Ojciec wykonuje swą pracę.
Mnóstwo błogosławieństw.
John Fenn
< Część 2 | Część 4 >
Jeszcze niegdyś byłem w stanie pisać podobne artykuły, podpierając każde zapisane zdanie Biblią, rozważając nad jej tekstem i inspirując czytelników, modląc się w procesie autorstwa o duchowe prowadzenie w Bogu, wzmocnienie i mądrość. Dziś jest to jednak moja przeszłość, o której mogę opowiadać dniami i nocami – ze względu na złożoność przeżyć, wniosków i wielu innych czynników. Ta drobna seria artykułów o dekonstrukcji wiary jest w przeważającej części nietrafiona i chciałbym przedstawić dlaczego, zachęcając przy tym do zachowania otwartego umysłu na moją argumentację.
John Fenn przedstawia dekonstrukcję wiary wyłącznie jako destrukcyjny proces: „akt odrzucenia wszystkiego, czego wierzący nauczyli się… i zastąpienie tego poglądami popkultury”. Takie ujęcie jest mocno uproszczone. W rzeczywistości „dekonstrukcja” często oznacza krytyczną analizę własnych przekonań i – w efekcie – ich przemyślane modyfikowanie lub zastępowanie inną, świadomą, autentyczną wizją świata. Nie każda wątpliwość prowadzi do utraty duchowości czy nihilizmu, a wielu ludzi po okresie kryzysu znajduje nowe, głębsze znaczenie w wierze lub w innej filozofii życia.
Artykuł buduje obraz dramatycznych konsekwencji odwrócenia się od wiary. Twierdzi, że po „próbie religii” ludzie „wkraczają w świat dysfunkcji” z „zerwanymi relacjami i niestabilnym życiem”, a w środku czują „pustkę”. Takie stwierdzenia są w praktyce sugestywną obietnicą kary – mają zastraszyć wiernych wizją bezsensownego życia bez Boga. Wmawianie czytelnikowi, że kwestionowanie automatycznie przyniesie nieszczęście, to manipulacja emocjonalna. Jest prawdą, że niektórzy ludzie po dekonstrukcji wiary znajdą się w takiej pustce, z zerwanymi relacjami i niestabilnym życiem. Autor nie pochyla głowy nad tym, że niektórzy po „dekonstrukcji” zostają z niczym — bez wspólnoty, bez poczucia sensu, a nierzadko z traumą, poczuciem wspomnianej pustki i izolacją. Ich cierpienie, wynikające często z ostracyzmu, rozczarowania czy egzystencjalnego zagubienia, nie mieści się w tej prostej opowieści o wyzwoleniu i przebudzeniu. Redukowanie tego procesu do narracji o pokochaniu świata i oddalenia się od Boga pomija jego złożoność i wtórnie rani tych, dla których zmiana światopoglądu nie była wyborem, lecz koniecznością – i którzy nadal zmagają się z jej konsekwencjami.
W kilku miejscach osoby wątpiące nazywane są po prostu „rozbitkami wiary” lub są traktowani jak przegrani. Użycie takich epitetów to retoryczny chwyt (porównanie do rozbitego statku), który ma dyskredytować osoby dekonstruujące, zamiast odpowiadać na ich argumenty. Zamiast rzeczowej debaty pojawia się więc odsądzanie ich od czci i wiary.
Tekst jest po prostu przesiąknięty wizją katastrofalnych skutków odejścia od wiary. Mówi o wędrowaniu w „świat dysfunkcji” z życiem pełnym „pustki”, o emocjonalnych huśtawkach między entuzjazmem a upadkiem itd. Osobom wątpiącym wmawia się, że czują „niepokój, zamieszanie” wewnętrzne i brak pokoju (a także zwiedzeniu przez demony, doceniam jednak sprzeciw autora wobec tej retoryki) – jednym słowem życie bez religii staje się obrazem chaosu. Takie straszenie służy do zniechęcenia nawet rozważnych pytających: de facto przekazuje komunikat „Jeśli się zastanawiasz – czeka cię tylko nieszczęście”. W ten sposób autor stosuje retorykę grozy i niepewności, zamiast otwarcie rozmawiać o realnych argumentach. Nietrudno jest więc domyślić się, dlaczego dekonstruujący swoją wiarę odwracają się od chrześcijan – nie są bowiem poważnie traktowani.
Odnośnie samej zasadności wątpliwości, autor sprowadza początek wątpliwości do scenariusza kryzysu wiary (np. śmierć bliskiej osoby, moralny upadek lidera). Choć tragedie mogą być jedną z przyczyn, wiele wątpliwości rodzi się stopniowo (np. przez studia, poszerzenie wiedzy, konfrontację z nauką i historią Kościoła). Pomijanie tej różnorodności motywów (i zbywanie ich jako „błąd” spojrzenia współczesnymi oczami na starożytne teksty) jest uproszczeniem, które nie oddaje złożoności procesu poszukiwania prawdy. Problem jest na tyle złożony i kompleksowy, że osobie po dekonstrukcji niezmiernie trudno jest go wyjaśnić, szczególnie jeśli chrześcijanin nie jest gotowy wysłuchać wszystkiego, co ma do powiedzenia wątpiący, i zamiast tego przedwcześnie wysnuwa uproszczone wnioski, o których pisałem wcześniej.
Autor bezwzględnie sugeruje, że każda alternatywna droga musi zostać sprowadzona na „chrześcijański słownik prawdy”. Zaleca, by osoby wątpiące stopniowo „odbudowywały wiarę cegiełka po cegiełce”, wspierając się Duchem Świętym. W praktyce oznacza to, że jakiekolwiek samodzielne spojrzenie na duchowość czy wiarę jest traktowane jako błąd lub zagrożenie – można jedynie rekonstruować to, co już wcześniej zostało zaaprobowane w ramach ortodoksyjnego chrześcijaństwa. Taka postawa wyraźnie blokuje rozwój krytycznego myślenia, ponieważ nie dopuszcza prawdziwego dialogu z innymi światopoglądami, a jedynie próby powrotu na „właściwą” ścieżkę. Fakt faktem, chrześcijanie często twierdzą, że zachęcają do zadawania pytań i do rozważań – że krytyczne myślenie nie tylko nie jest zakazane, ale wręcz pożądane w procesie duchowego dojrzewania. Jednak rzeczywistość, z jaką mierzy się wielu byłych wierzących lub obecnie wątpiących wierzących, wygląda inaczej. Krytyczne myślenie jest mile widziane tylko tak długo, jak długo nie podważa ustalonych dogmatów (np. Boże natchnienie i nieomylność Biblii, boskość Jezusa), tradycyjnych interpretacji Biblii, czy autorytetu wspólnoty i jej liderów. Osoby zadające niewygodne pytania często spotykają się z pasywno-agresywną formą wykluczenia, ostracyzmem społecznym, duchowym zawstydzaniem lub próbami „nawracania z powrotem”. W ten sposób z pozoru otwarta przestrzeń dialogu okazuje się zamkniętą strukturą, której jedynym celem jest potwierdzenie wcześniej przyjętej prawdy, nie jej rzeczywiste poszukiwanie. Inaczej, poszukiwanie prawdy ogranicza się do wcześniej zdefiniowanej bańki, w której tkwi pewien odłam chrześcijan. Poza tą bańką, prawda nie może istnieć.
Ponadto wszystkim innym wierzeniom przeciwstawia „chrześcijańską mądrość”. Np. przykład Świadków Jehowy autor traktuje jak po prostu „inny słownik” tych samych pojęć. Wskazuje, że należy ich wszystkich ostatecznie sprowadzić z powrotem do jednej perspektywy: „nie do religii, lecz do mądrości, jak Bóg to wszystko definiuje”. W efekcie prezentuje inne tradycje jako de facto fałsz, który ma zostać przedefiniowany według jego zasad. To wzbudza nieuzasadniony lęk przed różnorodnością religijną – sugeruje, że każda inna droga niż ta oparta na jego interpretacji jest z góry zła. W rezultacie czytelnik nie dostaje przestrzeni do spokojnego poznania innych światopoglądów; zamiast tego poucza się go, by bał się ich „słowników” i trzymał się jedynej zaaprobowanej narracji.
Odnośnie duchowych przeżyć, które mają utwierdzać człowieka w prawdziwości jego relacji z Bogiem w Trójcy, więc także w prawdziwości chrześcijaństwa, autor wielokrotnie sugeruje, że subiektywne doświadczenie wewnętrzne – rozumiane jako „osobiste poznanie Boga” – jest dowodem na obiektywną prawdę duchową. Pisze na przykład, że młodzi ludzie „muszą poznać Ojca i Pana osobiście”, a osoby przechodzące przez proces dekonstrukcji w istocie „pragną życia wiecznego i boją się śmierci”. W ten sposób autor przypisuje powszechność określonym przeżyciom religijnym, traktując je nie jako indywidualne, ale jako uniwersalne – niejako zakodowane w ludzkiej naturze. To jednak prowadzi do poważnego uproszczenia. Pojęcie „poznania Boga” jest często utożsamiane z wewnętrznym przekonaniem, które uchodzi za owoc działania Ducha Świętego i dowód na prawdziwość objawienia biblijnego. Mimo że odwołuje się ono do wewnętrznego „świadectwa”, uznaje się je za fundament obiektywnej prawdy – pomimo jego subiektywnego charakteru. W praktyce prowadzi to do błędnego koła: wewnętrzne przekonanie ma potwierdzać prawdę Biblii, a Biblia ma potwierdzać, że to przekonanie pochodzi od Boga.
Tymczasem doświadczenia duchowe i egzystencjalne są znacznie bardziej zróżnicowane. Nie każdy, kto odchodzi od religii, robi to z powodu lęku przed odpowiedzialnością duchową czy śmiercią. Wielu ludzi kieruje się refleksją etyczną, sceptycyzmem epistemologicznym lub pragnieniem spójności intelektualnej. Redukowanie ich motywacji do chrześcijańskiego wzorca oznacza ignorowanie autentyczności innych form duchowego poszukiwania oraz nakładanie jednej wykładni sensu na złożone i wielowarstwowe zjawisko, jakim jest dekonstrukcja.
W ostatniej części (trzeciej), autor zachęca do modlitwy, by Bóg „otworzył oczy serca” osoby wątpiącej i obdarzył ją mądrością do poznania „jego zaproszenia w Jezusie”. Wynika z tego założenie, że każde odejście od wiary jest stanem duchowej ślepoty, który można – a wręcz należy – uleczyć poprzez osobiste objawienie, interpretowane jako działanie Ducha Świętego. Tego rodzaju podejście zakłada, że duchowe doświadczenie w obrębie konkretnej wizji chrześcijaństwa jest normatywne i uniwersalne – a każda odmienność duchowej drogi jest błędna lub niepełna.
Problem polega na tym, że modlitwa o powrót osoby zdekonstruowanej do wiary nie jest tu traktowana jako akt empatycznego towarzyszenia, lecz jako narzędzie duchowego przełamania oporu – forma cichego założenia, że osoba niewierząca po prostu „nie doświadczyła jeszcze prawdziwego Boga”. Co więcej, jeśli taka modlitwa „nie zadziała”, czyli jeśli dana osoba nie wróci na łono konkretnej interpretacji chrześcijaństwa, autor nie dopuszcza możliwości, że może to oznaczać nieadekwatność jego założeń czy ograniczoność jego modelu duchowości.
Brak odpowiedzi na taką modlitwę nie prowadzi autora do autorefleksji nad strukturą własnej wiary ani do otwarcia się na alternatywne rozumienie duchowości. Wręcz przeciwnie – będzie potraktowany jako dowód na zatwardziałość serca osoby wątpiącej, a nie na możliwy błąd systemu, który tej osoby nie przekonuje. W takim ujęciu każda odmowa powrotu jest nie tyle osobistym wyborem, co świadectwem winy – dowodem potępienia raczej niż zaproszeniem do zrozumienia.
W rezultacie, duchowe doświadczenie zostaje sprowadzone do jednostronnej gry o „nawrócenie”, w której wynik z góry określa wartość osoby – zamiast być przestrzenią dialogu, wzajemnego szacunku i wspólnego poszukiwania. Prawda zostaje zredukowana do subiektywnego doświadczenia uznawanego za „obiektywne” tylko dlatego, że mieści się w teologicznej siatce autora.
Mam nadzieję, że mój „drobny” komentarz zachęci czytelników do rozważenia tematu w nowym świetle. Jestem przekonany, że jest to lepsza droga niż przyjęcie tego, co ma do powiedzenia autor tych artykułów, chociażby ze względu na szacunek i budowanie mostów z ludźmi, na których nam tak bardzo zależy.