Sheila Liaugminas | 12 lipica 2011 |
W końcu ten temat dostaje się do głównych mediów. Potrzeba było całego pokolenia zniszczonego rodzinnymi walkami, aby przebić się do publicznej dyskusji. Prawdopodobnie dzięki temu, że dzieci, które cierpiały najbardziej teraz stały się dorosłe i funkcjonują w mediach i sztuce.
Temat pojawiał się stale w mojej audycji radiowej, jak też planowałam przyjrzeć się bliżej sprawie w następnym tygodniu. Tytuł z okładki This WSJ cover story w weekendowym wydaniu naprawdę uchwycił moją uwagę.
Każde pokolenie ma swój życiowy decydujący punk zwrotny. Gdybyś chciał się dowiedzieć, co to było dla członków Największego Pokolenia (greatest Generation), zapytaj: „Gdzie byłeś w D-Day?”. Dla baby boomers, pytaniem będzie: „Gdzie byłeś, gdy Kennedy został zastrzelony?” bądź „Co robiłeś, gdy Nixon zrezygnował?”
Dla sporej części mojego pokolenia, pokolenia X, narodzonych w latach 1964-89, jest tylko jedno pytanie: „Kiedy rozwiedli się wasi rodzice?” Nasze życie zawiera się w tej odpowiedzi. Zapytaj nas. Pamiętamy wszystko.
Jakże to smutne. Czytajmy dalej ten fragment. Szarpie wnętrzności.
Gdy dorastaliśmy, byliśmy wraz z bratem często pozostawiani samym sobie i, członkom ogromnego stada wędrujących dzieci z kluczem do domu na szyi w latach 70tych i 80tych. Nasze peryferia przepełnione były zaśmieconymi pokaleczonymi, smutno patrzącymi nomadami, którzy wędrowali tam i z powrotem między sklepami z używanymi płytami a szopą za stacją kolejową, gdzie dostawali haju i skąd wlekli się tam i z powrotem z domów swoich matek w tygodniu do apartamentów swoich ojców co drugi tydzień.
„Cokolwiek by się miało dziać, nigdy nie rozwiedziemy się”. Przez 16 lat często powtarzałam to mojemu mężowi, szczególnie po narodzeniu naszych dzieci. Widocznie spora część naszego pokolenia co najmniej z grubsza odczuwa tak samo: współczynnik rozwodów, który osiągnął swój szczyt około 1980 roku, jest obecnie najniższy od 1970. Tak naprawdę często cytowane stwierdzenie, że połowa wszystkich małżeństw kończy się rozwodem było prawdziwe tylko w latach 70tych, innymi słowy: w małżeństwach naszych rodziców.
Nie naszych. Zgodnie z danymi przekazanymi przez U.S. Census w maju tego roku 77% par, które zawarły związek małżeński od 1990 roku dotarło do 10lecia ślubu. Bierzemy ślub również później, o ile w ogóle.
I tutaj jest klucz. Tak, nauczyli się i poświęcili temu, aby nie powtarzać niszczących, destrukcyjnych zachowań swoich rodziców, których ich rodzice nie starali się wystarczająco mocno unikać. Lecz odkładają małżeństwo, zostawiając je na znacznie później, jeśli żenią się w ogóle, co stanowi całkiem odrębny społeczny problem. Wspólne zamieszkiwanie jest normą, bez względu na to czy kończy się później ślubem, czy nie.
Musimy posłuchać tego pokolenia.
Tak gorliwie wierzyłam, że poślubiłam mojego najlepszego przyjaciela, jak wierzyłam, że nie rozwiedziemy się. Powiedziałam sobie, że żaden małżeński scenariusz nie może stać się tak ponury i beznadziejny, aby przymusić mnie do wystawienia moich dzieci na tortury rozpadu rodziny. Nie byłam jedyną osobą o tak silnych osobistych powodach, która podejmowała takie zobowiązanie. Według badań rynkowych z 2004 roku dotyczących różnicy pokoleniowych, zgraja w moim wieku „przeszła przez bardzo ważne, kształtujące lata jako najmniej poddane rodzicielskiemu wychowaniu, poddane najmniejszej trosce pokolenie w historii USA.
Słyszą te wymówki i nie kupują ich. Noszą te rany.
Ludzie w wieku moich rodziców mówią coś takiego: “Oczywiście, że czuliście się zniszczeni przez rozwó. Kochani, to był straszliwy, dezorientujący czas dla was jako dzieci! Oczywiście, że nie chcielibyście tego dla siebie swojej rodziny, lecz czasami dla wszystkich jest lepiej, aby rodzice się rozeszli; każdy jest szczęśliwszy”.
Takie opinie przypominają mi statystki z książki “Pokolenia” napisanej przez Williama Strauss oraz Neil Howe, które mnie uderzyły: w 1962 roku połowa wszystkich dorosłych kobiet wierzyła, że rodzice powinni trwać w złych małżeństwach ze względu na dzieci. Do roku 1980 tylko jedna piąta tak uważała. „4/5 rozwiedzionych dorosłych twierdziła, że potem byli szczęśliwsi”, piszą autorzy, lecz „większość ich dzieci czuje coś przeciwnego.
Większość ich dzieci czuje coś przeciwnego. Jest coś nieznośnego w tym zdaniu. Nic nie mogę na to poradzić, że odczuwam że każdy rozwód na swój sposób jest ponownym wprowadzeniem w życie „Medei”: śmiertelnie osamotnionej matki; zimnego ojca chroniącego swojej nieskazitelnej, nowej rodziny; dzieci: martwe
Gdy w wieku 32 lat urodziłam pierwsze dziecko, udałam się na terapię, aby między innym przyjrzeć się dlaczego ten świat –tak otwarty i wspaniały jak stał się wraz z pojawieniem się mojego dziecka – stał się również bardziej perfidny niż kiedykolwiek mogłam sobie wyobrazić. Dopiero kiedy moja córka miała kilka miesięcy dotarło do mnie, że kiedy pediatrzy i książki na temat opieki mówili o „strachu rozdzielenia” to odnosili się do mojej psychiki, a nie dziecka.
Myśl o umieszczeniu jej pod opieką kogoś innego wywoływała strach w najczystszej postaci, zlewający się potem po moim kręgosłupie. Okazało się, że prawdopodobnie moje własne początki miały coś do czynienia z tym, że byłam takim dziwolągiem. Po dłuższym czasie wsłuchiwania się w historie mojego dzieciństwa mój terapeuta ogłosił: „Jesteś sierotą wojenną”.
Sieroty jako dzieci – nie jest to zły sposób zrozumienia rodziców Pokolenia X. Dojrzali bez stabilnych domów, wszystko daliśmy, aby dawać im właśnie to, bez względu na to, jakich wymagało to ofiar.
Jej opowieść jest to bolesna, lecz również ma terapeutyczne znaczenie.
Badania rynkowe pokazują, że matki Pokolenia X nie szukają rodzicielskich porad u swoich matek. Dlaczego miałybyśmy radzić się właśnie tych, którzy, naszym zdaniem, wszystko zrujnowali. Naukowcy mówią, że zamiast tego polegamy na ludziach, którzy rzeczywiście nas wychowali, choć w wilczym stylu: naszych przyjaciołach.
Dopuścić do tego, żeby nasze małżeństwa skończą się rozwodem znaczyłoby przeżyć swoje najgorsze dziecinne obawy. Jeszcze straszniejsze to narzucić tym, których kochamy i najbardziej i najbardziej chcemy chronić coś nie do pomyślenia: na nasze dzieci. To jest jak rozdzieranie naszych własnych ran i skierowanie tego noża na nasze dzieci. Brać coś takiego pod uwagę jest nie do zniesienia…
Nazwij nas nadzwyczajnie przewrażliwionymi rodzicami, nazwij nas neurotykami, lecz jako ci, którzy przeżyli na gruzach rozbitej rodziny byliśmy zdeterminowani nigdy nie zadawać tych ran naszym dzieciom. Wiedzieliśmy lepiej. Robiliśmy wszystko inaczej, a fundamentalna przesłanka była prosta: „Dzieci są na pierwszym miejscu”, co znaczyło, że my nie rozwiedziemy się.
A jednak około połowy z nich robi to, a autor idzie dalej, przyznając, boleśnie, że ona i jej mąż również to zrobili, jak też, że mogli to rozważać.
Nie wiem, jak tworzy się dobre małżeństwo. Skłaniam się ku temu, że Mark Twain miał rację, gdy napisał w dzienniku w 1894 roku: „Żaden mężczyzna i żadna kobieta tak naprawdę nie wiem czym jest doskonała miłość, dopóki nie przeżyją ze sobą jako małżonkowie ćwierć wieku”. Wiedziałam jednak coś o rozwodzie i chciałam, jak i mój były mąż, zrobić wszystko tak ‘dobrze’, jak to tylko możliwe.
I wierzą, że dali radę, choć to ciągle rozdziela rodziny, oddzielając mamę od taty i zostawiając dzieci w pewnym stopniu czy pewnego rodzaju zamieszaniu.
Jeszcze muszę spotkać te rozwiedzione matki czy rodziców, którzy czują się jak dobrzy rodzice, którzy wyznają, że są szczęśliwi z tego, jak ich dzieci są teraz wychowywane. Wielu spośród nas skończyło zadając ból swoim dzieciom, choć zrobiliśmy wszystko, aby tego uniknąć. Nie było to też w stylu rozwód naszych rodziców. Mamy nadzieję, że zrobiliśmy to inaczej we właściwy sposób.
Nie ma właściwego sposobu. Nie zwódźmy sami siebie, w końcu.
Ta rozmowa jest konieczna i jest dobrym publicznym zbadaniem motywów i zamiarów oraz ofiarnej miłości. Pewnego rodzaju…
W tym artykule uderzył mnie jeden akapit, jako coś zasługującego na więcej uwagi. Zakończył się tym krótkim cięciem nożycami:
Nie zwracaliśmy też uwagi na jego katolickich rodziców, którzy składali się na jedną z niewielu uspakajająco zjednoczonych małżeństw jakie kiedykolwiek spotkałam, gdy ostrzegali nas, że powinniśmy zaczekać z wspólnym zamieszkaniem do ślubu. Jak to ujęli: być kumplami i współlokatorami to jest coś innego niż być mężem i żoną. Jakże dziwaczni, staromodni seksiści! Nie potrzebowaliśmy niczego tak naiwnego czy w retro stylu jak „małżeństwo”. No, proszę. Byliśmy najlepszymi przyjaciółmi.
Albo tylko tak zapewniali siebie nawzajem. Lecz mądrość “jednego z niewielu uspakajająco zjednoczonych małżeństw jakie kiedykolwiek spotkała” pochodziła od małżeństwa poinformowanego przez wiarę i tradycję wieków, próbowaną przez relatywizm, lecz potwierdzoną przez wyniki.
Właśnie do tego prowadzi ta historia. A w tej podróży „powrotu do przyszłości”, może ostatecznie być drogą do nowomodnej kultury małżeńskiej.