„Ja zaś jak najchętniej sam na koszta łożyć będę i samego siebie wydam za dusze wasze. Czy tak ma być, że im więcej ja was miłuję, tym mniej przez was mam być miłowany?”
Nie ma takiego tematu, poza modlitwą, który były tak często omawiany i mniej funkcjonujący w praktyce niż kochanie siebie nawzajem. Wszyscy wiemy, że mamy się nawzajem kochać. Słyszeliśmy to z kazalnic tysiące razy, lecz różnica między tym, że zna się Drogę, a nią idzie, jest duża.
Chciałbym mówić dziś o miłości szczególnie w kontekście „służby”. Ten wyraz, „służba”, jest obecnie przeładowany, i komuś, kto używa go, trzeba zadawać pytania, aby mieć świadomość, co rzeczywiście dla niego znaczy. Myślę, że większość ludzi zgodzi się z tym, że to, co uchodzi współcześnie za „służbę”, bardzo niewiele przypomina służbę, którą widzimy w Nowym Testamencie. Nie odnoszę się tutaj do jakiegoś rodzaju sposobów czy stosownej techniki. Tym „brakującym składnikiem” nie jest coś tak powierzchownego jak spotkania w domach naprzeciw spotkaniom w budynkach. Jak daleko odeszliśmy, sądząc, że tajemnicę nowotestamentowego życia można znaleźć w sposobie prowadzenia spotkania.
Przywództwo istnieje w Biblii i przywództwo istnieje w Kościele. Nie da się tego obejść. Jezus pokazał nam, zarówno w słowie jak i w uczynku, że Jego idea przywództwa opiera się na służbie Bogu i innym. Pytaniem, które powinniśmy zadać jest to, co konstytuuje pobożne, prowadzone przez Ducha, skoncentrowane na Chrystusie, służebne przywództwo? Co sprawia, że ktoś jest duchowym ojcem? Co rzeczywiście daje kwalifikacje na apostoła, proroka, ewangelistę, pastora czy nauczyciela?
Mógłbyś powiedzieć, że jest to powołanie Boże. Być może, lecz wielu jest powołanych, a nieliczni wybrani. Wielu jest powołanych, lecz nie odpowiadają na to powołanie. Trzeba czegoś więcej niż powołanie.