A.W. Tozer
Wydaje się, że wyobrażamy sobie przebudzenia jako, jakiegoś rodzaju życzliwy cud, rozgorączkowane odrodzenie religijnej aktywności, które zstąpi na nas, pozostawiając nas w takim samym moralnym stanie, jak jesteśmy obecnie, z tym, że będziemy znacznie bardziej szczęśliwi i będzie nas o wiele więcej. Dobrze się o tym rozmawia i ma na sobie aurę nieprzeciętnej pobożności, problem jednak jest w tym, że nie jest prawdą.
Błąd polega na tym, że chcemy, aby Bóg zesłał nam przebudzenie na naszych warunkach. Chcemy otrzymać do rąk własnych moc Boża, przywołać ją do siebie, aby dla nas pracowała i posuwała do przodu chrześcijaństwo według naszej modły. Ciągle chcemy mieć to pod kontrolą, prowadząc po religijnym niebie rydwany w kierunku, który my nadajemy, to prawda, że krzycząc „Chwała Bogu”, choć skromnie biorąc udział w tej chwale dla siebie, w jakiś miły i niedrażniący sposób. Wołamy do Boga, aby zesłał ogień na nasze ołtarze, całkowicie ignorując to, że to są nasze ołtarze, a nie Boga. Podobnie jak prorocy Baala doprowadzamy się do szału, jakbyśmy mogli uciekając się do gwałtowności nakazać coś ramieniu Wszechmocnego.
Jeśli o to chodzi to możemy być pewni: nie możemy stale lekceważyć Bożej woli wyrażonej w Piśmie i oczekiwać, że Duch Boży nam zapewni pomoc… Dziś mamy jakieś dziwaczne zjawisko, które polega na tym, że grupy chrześcijan poważnie ogłaszają niebu i ziemi o czystości swego biblijnego kredo, równocześnie korzystając z metod i sposobów zarządzania, które stosuje nieodnowiony świat, mając zaś problem z zachowaniem swoich moralnych standardów przed wypadnięciem z pola widzenia.